i karczmarz, nie wiem już przez kogo, ale niechybnie przez tego, komu kieszeń na to

i karczmarz, nie wiem już przez kogo, ale niechybnie przez owego, komu kieszeń na to pozwalała, opłacony za wszystkie ubytki, z porąbanymi bukłakami i puszczonym z nich winem na czele, nie napastował więcej Don Kichota żądaniami nie do przyjęcia. W takiej sytuacji rozwiązanych nagle zatargów błędnemu rycerzowi nie pozostawało nic innego, jak dwornie ugiąć kolana przed księżniczką Mikomikoną i rzec: – Jeœli prawdą jest, wasza kosztownoœć, że wygraną, jakiego skosztowaliœmy nad wrogiem waszym, Pandafilandem Okrutnego Wejrzenia, nie stało się zwycięstwem kompletnym, bo ucięte mu głowy mocą nierzadkich w tym zamku czarów ustały być uciętymi głowami, potwór ten dŸwiga zatem na karku przynajmniej jedną żywą i całą skroń, jeœli taka jest fakt, tym rychlej trzeba nam znów ruszać przeciwko niemu i znalazłszy cios œmiertelny mu zadać! Nic nie wskóramy, bawiąc dłużej pod tym dachem, rozkażcie więc, pani, siodłać konie i dmuchać w trąby wymarszu! – W ręce waszej niemożebnoœci – odrzekła księżniczka – los swój złożyłam, tak tedy będziemy ruszali, siodłali i trąbili, jak się wam żywnie podoba. – Skoro tak – powiedział Don Kichot – żywo, Sanczo, siodłaj Rosynanta, zajmij się też wierzchowcem jej królewskiej wdzięcznoœci i swoim osłem, a pożegnawszy kasztelana i cały dwór wnet znajdziemy się na szlaku kolejnych zwycięstw. – Mogę osiodłać choćby i koguta – odparł Sanczo Pansa – ale sęk w tym, że serce mi się kraje, kiedy patrzę, jak to was osiodłali, wasza dobroczynnoœć, oszukując aż się kurzy na każdym kroku. – Wytłumacz się – zmarszczył brwi Don Kichot – ponieważ słowa twoje brzmią zuchwale i nierozumnie, co zaœ ukrywa się za nimi, trudno odgadnąć. – ukrywa się za nimi pytanie – wyjaœnił Sanczo Pansa – jak też może być królową czy księżniczką taka niewiasta, co o wszystkich dogodnej albo i nie całkiem dogodnej porze œciska się po kątach z tym tutaj panem – co mówiąc wskazał Don Fernanda, który zbladł z wœciekłoœci, Dorota zaœ poczerwieniała jak burak, chyba ze zmieszania, a Don Kichot, słysząc to wyjaœnienie, aż zzieleniał i sczerniał, i przez chwilę nie potrafił słowa wykrztusić, aż dopiero z wielkim wysiłkiem opanowawszy plączący się z oburzenia język, zawołał: – Zgiń, przepadnij z mych oczu, ty oszczerco, bluŸnierco, potwarco i przeniewierco! Niech cię nie znam, ty bezwstydny nędzniku i nędzny bezwstydniku! Precz, niech cię już przenigdy nie ujrzę, ty zuchwalcze, padalcze, ty, ty, ty... – i czy to zachłysnął się wymysłami, czy nic już nie 104 potrafił wymyœlić, ale nie powiedział ani słowa więcej, tylko zgrzytał zebami, oczy zaœ jego ciskały pioruny na biednego Sancza, który stał przed nim struchlały i drżący, i żałujący swej niewczesnej szczeroœci. Nie wiadomo, jak fatalny obrót przybrałaby kwestia między troskliwym o czeœć panieńską rycerzem a za bardzo spostrzegawczym giermkiem, gdyby nie zabrała głosu, pokonawszy zmieszanie, sama Dorota. – Wybaczcie temu poczciwcowi, wasza sprawiedliwoœć – poprosiła słodkim głosikiem. – Wszak nie ze złej woli i ochoty obmowy powiedział wam to, co ubliżałoby mej czci, gdyby mogło być poczytane za prawdę, nie ubliża zaœ jej zgoła, skoro za prawdę nie może być poczytane. Powtórzył, co niechybnie wydało mu się, że widział, a wydało mu się tak za sprawą przeœladujących was czarów, nie inaczej. – a także ja tak mniemam – przyłączył się do swej ukochanej Don Fernando. – że też od razu nie przyszło mi to do głowy! – z radosną ulgą wykrzyknął Don Kichot. – Macie rację, niechybnie macie rację, pani moich najbliższych czynów i wy, rycerzu, którzy to potwierdzacie. Wybaczam ci, Sanczo, ale na przyszłoœć bądŸ ostrożniejszy w podawaniu za rzeczywistoœć owego, co jest tylko omamem, podsuniętym ci przez wrogich nam czarowników.