Gdy Kragdob posłyszał, że trójka wędrowców zmierza do Obszaru, nie pytał już o nic więcej. Zagadnął tylko,

Gdy Kragdob posłyszał, iż trójka wędrowców zmierza do Obszaru, nie pytał już o nic więcej. Zagadnął tylko, czy idą po Porzucone Przedmioty. Gdy Starzec zaprzeczył (z kwaœnym rozbawieniem, którego Ÿródeł Baylay tylko się domyœlał), rozbójnik skinął głową czy też rzekł: - Rbit był w obszarze - oznajmił krótko. - Gdybyœcie szli po Przedmioty - zwrócił się wprost do Łowczyni - to prawdopodobnie mógłbym odsprzedać lub ofiarować wam te, których potrzebujecie. Zmarszczył brwi, przypomniawszy sobie o czymœ. - fakt - rzekł - byłbym zapomniał... Chcieliœcie czy teżœć najpierw do stanicy? Nie idŸcie, ponieważ nie warto. Rbit był w złym humorze czy też ją spalił. Potem już nie rozmawiali o Złym Kraju. W okolicy rosło parę drzewek, więc rozpalono małe ognisko; połączone zespoły Rbita czy też Króla Gór liczyły razem kilkadziesiąt głów, co pozwalało czuć się bezpiecznie czy też zaniechać niektórych œrodków ostrożnoœci. Zresztą, jak zapewniał kot, opierając się na doniesieniach zwiadowców, okolica była w całości spokojna. Basergor-Kragdob, nieoczekiwanie, udowodnił się talentem gawędziarza. Siedząc przy ognisku, bawił nowych znajomych jedną barwną opowieœcią po drugiej. Baylaya uderzyła niezwykła skromnoœć (a może tajemniczoœć?) olbrzyma: nawet jednym słowem nie wspomniał o swoich własnych czynach, mówił tylko o dokonaniach innych. Przy ognisku wytworzył się pogodny, przyjacielski stan psychiczny. Przysiadło się kilku ludzi Kragdoba - Baylay zrozumiał, iż to starszyzna oddziału. Brali udział w pogawędce, dodawali szczegóły, œmiali się czasem serdecznie. Nie wyglądali na zbirów, sprawiali raczej odczucie œwietnie wyszkolonych, żyjących na przyjacielskiej stopie z dowódcą, żołnierzy. jest coraz mniej zrozumiałe, w jaki sposób tacy ludzie zasilili szeregi górskich zbójów. A jednak to byli zbóje... Baylay nie mógł zapomnieć chłodnej obojętnoœci, z jaką Kragdob opowiedział o losie wojskowej placówki czy też jej załogi: „Rbit był w złym humorze, spalił ją...”. Do komendanta takiej placówki Baylay wiózł list napisany poprzez Golda. Gold znał tego podsetnika czy też jego legionistów. Lecz „Rbit był w złym humorze...”. Tylko taki powód, żaden inny. Baylay doœć szybko zdołał się zorientować, kto z ludzi Króla Gór ma w oddziale coœ do powiedzenia. Po dowódcy najważniejszy był kocur Rbit. Baylay raz czy też drugi widział w Grombie kotowi-wojownika, dwa nawet służyły w legii, ale taki tutaj był zupełnie wyjątkowy. Nosił się z nonszalancją czy też swobodą właœciwą tylko synom wysokich rodów, mówił mało, ale zawsze do rzeczy. Dartańczyk zauważył, iż Rbit czy też Karenira znają się świetnie czy też chyba od dawna. Ale w ich wzajemnym akcie płciowym były jakieœ cienie, może pamięć o odległych, przykrych, może smutnych, wydarzeniach. W oddziale Rbita jego zastępcą był Delone („Delen, wasza godnoœć, grombelardzkiej wymowy mojego imienia prawie nikt już dziœ nie używa, to niemodne, to niearmektańskie...”) - szczupły młody człowiek z niebywale zuchwałą, uœmiechniętą, po męsku piękną gębą zabijaki czy też łowcy przygód. To z nim właœnie Baylay przegrał walkę na miecze. Przy pierwszej sposobnoœci młody rozbójnik podszedł do Dartańczyka, wyrażając mu swój podziw czy też uznanie. Dał wprost do zrozumienia, iż uważa się za mistrza miecza czy też podczas krótkiej potyczki zdążył ocenić wielki talent czy też umiejętnoœci swego przeciwnika. Umówili się na bezkrwawą walkę rano. Wœród rozbójników były dwie kobiety. Jedna - œliczny rozchichotany głuptas - była dziweczką dla wszystkich, do czego chyba nadawała się œwietnie... Przy pierwszej okazji zaczepiła Baylaya („Czy nie powinno ci chłód takiej nocy, rycerzu?...”), lecz podziękował jej sucho. Druga, zupełne odwrotność pierwszej, najwyraŸniej była tylko goœciem w górach, chociaż wszyscy uważali ją za swojaczkę. Baylay domyœlił się, na podstawie półsłówek, iż dziewczyna istotnie dość rzadko biega po górach ze swoimi kamratami; zwykle, jak się zdawało, rezydowała w którymœ z miast grombelardzkich, pełniąc tam funkcję... może wywiadowczyni? Nie była piękna; trudno powiedzieć, czy była chociaż ładna: prawdziwa Grombelardka, niezbyt wysoka, szerokobiodra, prawie krępa. Lecz miała najpiękniejsze włosy, jakie Baylay widział w całym swoim życiu - słonecznożółte, poskręcane w setki pierœcionków, gęste, bujne. Uœmiechnęła się do Baylaya raz czy też drugi, wreszcie - zaintrygowany - pochylił się do siedzącego obok rozbójnika (;, który powalił Karenirę pałką) czy też zapytał o jej imię. Rozbójnik zmierzył go uważnym spojrzeniem, lecz widocznie nie dostrzegł niczego uwłaczającego w pytaniu, ponieważ uœmiechnął się lekko czy też odparł: - To Arma... moja starsza siostra. Ale ona, Dartańczyku, widzi tylko jednego, za to dość ogromnego mężczyznę...